…zmęczeni słońcem, stalowej równiny…
Żar leje się z nieba, powietrze drży, lepimy się od soli, zmysły się mieszają. Tak gorąco o tej porze roku jeszcze nigdy nam nie było. Obiecaliśmy sobie, że w marcu nie będzie pedałowania. Nie przypuszczaliśmy tylko, że marzec w tym roku zawita wcześniej. Do dwunastej jedzie się jeszcze całkiem w porządku, ale i tak wszystko się lepi. Po tej magicznej granicy wiatr zamienia się z w termoobieg z piekarnika i żaden cień ulgi nie przynosi. Gdy temperatura w cieniu dochodzi do prawie 40 stopni to już znak, że trzeba się rozglądnąć za jakąs klimatyzacją…
Do Sukhothai dojeżdżaliśmy już w najgorszym skwarze. W końcu znaleźliśmy przyjemny tani guesthousik w centrum nowego miasta, ale przyjechaliśmy bardziej dla oddalonego kilkanaście kilometrów od miasta parku historycznego. Pozosatwione dziedzictwo Khmerów i królestwa Sukhothai.
Park sam w sobie jest miłym miejscem na piknik (gdyby tylko nie było tak gorąco) i na podumanie w ciszy nad przemijającym światem.
Tak jak Tak było na mapie od kiedy pamiętamy i jakoś tak nas nieśmiało zapraszało, tak i Phitsanulok ze swoją nazwą puszczało do nas oko. Szczęśliwym trafem mieszka tam od kilku lat Mark, który jest aktywnym hostem z warmshowers i ma całkiem sporo przestrzeni dla gości. Trochę nam się zaspało (nie wstawajmy jeszcze, to przecież tylko 50km…) więc znów udało nam się jechać w najgorszym słońcu.
Phitsanulok zaskoczyło nas swoją energią. Gdy Mark wręczył nam mapkę miasta i opowiedział o swoich ulubionych miejscach, po szybkim prysznicu wybraliśmy się na przejażdżkę. Wpadliśmy w odwiedziny do Wat Phra Sri Rattana Mahathat, w którym znajduje się podobno najpięniejszy posąg buddy i właściwie przypomina trochę świątynie z Angkoru w Kambodży oraz do Wat Rat Burana, w którym rozbrzmiewa hinduska mantra i znajduje się figura Ganeszy i Śivy.
Jakoś tak się złożyło, że dotychczas niespecjalnie zachodziliśmy zwiedzać tajskie Waty. Mijaliśmy ich zawsze dziesiątki jak nie setki wzdłóż drogi, w niektórych rozbijaliśmy na noc namiot i te krótkie momenty wystarczały by się nimi nacieszyć. A te dwa zrobiły na nas wyjątkowe wrażenie. Ten pierwszy niby bardziej turystyczny, ale mimo wszystko powietrze mieszało się ze skupieniem i medytacją, drugi za to promieniował spokojem.
Przejażdżka wzdłuż rzeki ścieżką rowerową, stragany z lokalnymi wyrobami, porozkładane stogi siana, muzyka. Chłoniemy wyjątkowo ciekawe miasto. Na rzece ulokowane knajpki i restauracje, przyjemna architektura, puby, kawiarnie, o i nawet jakiś koncert będzie za kilka dni… Dojeżdżamy do dworca kolejowego. Nie sam dworzec jest atrakcją, ale nocny market dookoła niej. Już gdy miesiąc wcześniej mijaliśmy po zmroku Phitsanulok pociągiem i widzieliśmy ten market, mieliśmy odruch by wysiadać. Ulice pełne życia, stragany pełne różnorodnego jedzenia. Od teraz, będzie to jedno z naszych ulubionych Tajskich miast.
U Marka zatrzymali się też przez couchsurfing bardzo fajni Szwajcarzy, więc wspólnie spędziliśmy wieczór gadając na milion tematów…
No jakoś tak ostatnio wychodzi, że inaczej niż zazwyczaj, jeździmy od miasta do miasta. Nie jest to nasz ulubiony tryb, ale gorąco, to gdzieś trzeba się chować… no i następne było Pichit. Zeszliśmy je na piechotę chyba całe, na spacer do parku, w poszukiwaniu nocnego marketu, aż wreszcie w kierunku domu. Będzie z 10 km. Wieczorem do snu chcieliśmy strzelić sobie po zimnym piwie, ale na całe szczęście w okolicy nie było sklepu. Na całe szczęście, bo w końcu udało nam się wyjechać sporo przed wschodem słońca. A żeby nam się lepiej jechało… niebo przez pół dnia zasnute było chmurami. Do Nakhon Sawan jechaliśmy, bo nazwa kojarzyła nam się z dużym stawem i łabędziem. I staw nawet jest, ale za to łabędzi nie ma. Pewnie jest dla nich za gorąco. A staw jest w Rajskim Parku, w którym są też chińskie smoki, który jest całkiem miły, a wieczorem schodzi się doń całe miasto, biegać, cwiczyć, grać w piłkę, albo jeździć na rowerze.
Nie chce nam się już dalej jechać, jest poprostu za gorąco, a od miasta do miasta, byle tylko się gdzieś schować to już nie taka frajda, więc jutro zjeżdżamy do Bangkoku, rowery sobie trochę odpoczną, my też, odkurzymy trochę nasz autostop i ostatnie 3 tygodnie będą bezsiodełkowe. No, tak jakoś z zaskoczenia wyszło, że nasz ostatni dzień większego pedałowania zakończył się o 13.30 po 120km w Nakhon Sawan. Było tak gorąco, że po drodze nawet Tajowie zatrzymali się aby wręczyć nam po butelce zimnego napoju komentując zawiesinę gorącego powietrza nad tutejszym światem.
A nasz taki siaki koniec postanowiliśmy świętować w Shabushi, które idealnie wpasowywało się w nasze ostatnie miesiące… japońskie sushi, koreańskie kimchi i tajski hotpot…
Not your language? Try in English
1 comments
Bardzo ciekawe zdjęcia, aż chce się tam być, ale my nie możemy się Was doczekać :)
OdpowiedzUsuń