7
7 lat. Tak krótka chwila, jakbyśmy gdzieś kiedyś, wtuleni w siebie, na chwilę zamknęli oczy, by za moment je otworzyć i znaleźć się tu, gdzie jesteśmy teraz. Okamgnienie naszych istnień, tak chwilowe i tak piękne, że świat by nie uwierzył, że komuś tak cudnie może być ze sobą. I niby moment, a przecież tyle wydarzeń. 7 lat podążania własną drogą, czasem w zagubieniu bez mapy, wytyczając swoje własne ścieżki, niezawsze najłatwiejsze, czasem z uśmiechem, czasem z lękiem, ale nasze. Trzymając się za ręce i dbając o siebie nawazajem. 7 lat pogoni za marzeniami, poszukiwania najważniejszych wartości, odkrywania świata, poznawania nieprawdopodobnie niesamowitych ludzi, uczenia się od nich i od siebie nawzajem. Wiary w magię, która przecież momentami tak namacalna. I tyle krótkich chwil, których nigdy nie zapomnimy…
I my się zmieniliśmy przez ten czas, chociaż, może wcale nie, może wciąż jesteśmy tymi naiwnymi dzieciakami, podążającymi z uśmiechem ku słońcu. Również od 7 lat prawie już, piszemy sobie tutaj, choć chwile ulatują i nie da się ich schować do kieszeni bloga, to przyjemnie czasem rzucić okiem trochę wstecz. I chyba właśnie po to sobie tu bazgrolimy, właśnie dla siebie i kilku osób które tu czasem zerkną, być może nawet czymś zainspirują, tak jak nas zainspirowało tak wielu niesamowitych ludzi…
11 maja, 7 lat później, wypadło dokładnie gdy mieliśmy wolne, więc postanowiliśmy to wykorzystać w pełni. Świętować postanowiliśmy w Bothy. Bothy, to opuszczane chatki w górach, trochę odnowione i służące jako schronienie dla ludzi, którzy wędrują po górach i potrzebują gdzieś się na noc zatrzymać. Za darmo. Chatki są otwarte i każdy kto ma ochotę, może w nich zostać. Niewyobrażalne jak zadbane bothy mogą być, a dbają w głównej mierze o nie przecież tylko wędrowcy, którzy właśnie postanawiają w nich zostać.
Do Bothy dotarliśmy górską ścieżką wieczorem. Zaopatrzeni w drewo zebrane po drodze, jedzenie i butelkę wina. Okazuje się, że równie dobrze moglibyśmy się pojawić i bez tego wszystkiego. Bothy są nie tylko zadbane wizualnie, ale też przyjezdni myślą o kolejnych, którzy się tam pojawią. Na półkach stały więc butelki z resztkami różnych alkoholi, do zestawu których, my na koniec dostawiliśmy trochę naszego wina, dla kogoś, kto zjawiłby się bez. Była też cała masa drewna do kominka pozostawionego przez poprzednich gości, do którego dorzuciliśmy nasze. Okazuje sie, że i bez jedzenia byśmy się obeszli, bo w szafce można było znaleźć i makaron i puszkę tuńczyka i masę innych rzeczy. Czy też kartusze campingazu dla potrzebujących.
Byliśmy zaczarowani kolejnym marzeniem, które właśnie się spełniało. Byliśmy sami, w górskiej chatce, wśród ciszy, którą tylko wiatr i szum rzeki był w stanie delikatnie naruszyć. O takim 11 maja i najbardziej romantycznym wieczorze jaki spędziliśmy, nawet nie śniliśmy!
Gdy już się wyspaliśmy, a chwilę to trwało, bo deszcz i wiatr szumiący za oknem niespecjalnie zachęcał do wyskoczenia ze śpiworów, zebraliśmy się, posprzątalismy po sobie i ruszyliśmy w dalszą drogę. Chcieliśmy jechać na północ, żeby dobić do A82, pomimo że na mapie w kierunku, w którym chcieliśmy się kierować, żadna droga nie istnieje.
Najpierw było całkiem w porządku. Następnie ścieżka zaczęła przechodzić przez górskie strumyki, później przez rzeki, przez które musieliśmy się jakoś przeciskać, a nawet budować pomosty. Strumyków mniejszych i większych było chyba kilkadziesiąt i 8km drogi zajęło nam dobre 2 godziny. Prawdziwy problem jednak pojawił się, gdy nawet ścieżka się skończyła i jedyne co nam pozostało, to targać ze sobą cięzkie rowery przez kamienie i bagna, jak się okazało czasem w błocie do kolan. Jakby tego było mało – oczywiście – zaczął lać deszcz (w poziomie) i wiać taki wiatr, że ledwo byliśmy w stanie utrzymać równowagę. Na szczęście gdy już straciliśmy prawie nadzieję, na dotarcie do drogi i chcieliśmy przez te wszystkie strumyki wracać spowrotem, w oddali zobaczyliśmy jakieś budynek i rzeczywiście, po kilku dramatycznych kilometrach dojechaliśmy do drogi :).
I tak od Loch Etive, przez Glen Coe zrobiliśmy pętlę i z szaloną wichurą w twarz i w ulewnym deszczu, wróciliśmy do domu do Appin. A wszystko po to, żeby w Glen Coe, spod kamienia, wyciągnąć schowane rok wcześniej pewne zawiniątko… ;).
Not your language? Try in English here.
2 comments
:)
OdpowiedzUsuńBardzo przyjemnie czyta się Wasze wspomnienia.
OdpowiedzUsuńObyście tak czuli się zawsze :)