Paella Valenciana
13.8.18 Kasia i Przemo 1 Comments Category : Spain
Pożegnanie z Katalonią było nagłe i zaskakujące, na tyle, że oddalające się za nami szczyty Montsant zdawały się krzyczeć za nami zostańcie… nie jedźcie jeszcze, nie nie nie! A może to my w zasadzie byliśmy, nie szczyty. Ale tyleż nieodkrytego przed nami, też coś, gdzieś tam, wołało. W taki oto sposób znaleźliśmy się w Walencji wspinając się w przeróżnych miejscach.
Bynajmniej nie rzuciliśmy się od razu na kolejne ściany z pazurami. Najpierw trafiliśmy to Montanejos.
Nazwa Montanejos oznaczała z naszego punktu widzenia dwie rzeczy.
A) duży region wspinaczkowy
B) gorące źródła
Kasia (jak zwykle w przypadku jakiejkolwiek opcji A) oraz opcji B) gorące źródła) wybrała to drugie. Nie to żebym ja nie miał wyboru, ale kiedy ktoś z ogromnie otwartymi oczami z fascynacją wypowiada magiczne słowa “gorące źródła” wybór ma się niewielki. Nie znaleźliśmy też w internecie żadnego przewodnika po tamtejszych drogach wspinaczkowych, więc wskoczyliśmy do może nie wybitnie gorących, ale też nie lodowatych źródeł i spędziliśmy całkiem fajny poranek marznąć w krystalicznie czystej wodzie wraz z wycieczką hindusów (których Kasia została przewodnikiem – tak, tutaj w dół, nie, nie jest aż taka zimna, toalety są nieczynne, nie, przebieralni też nie ma) oraz garstką lokalsów.
Popołudniu przemieściliśmy się do Jerici, małego miasteczka, którego nazwa – wywodząca się z resztą z arabskiego - oznacza ‘wschodnie zbocze’, gdzie udało nam się nawet wejść jedno, ale za to długie -40m- 6a+.
Całkiem dobrze zapowiadającą się wspinaczkę przerwał nam jednak deszcz i stwierdziliśmy, że pojedziemy dalej – w stronę znacznie obszerniejszej – wspinaczkowo – Chulilli.
O Chulilli długo by pisać. Z różnych względów ze wspinaczką było różnie. Stopnie trudności gdzieniegdzie trochę nas zmiotły – 6a, które wchodziliśmy, sprawiały wrażenie conajmniej 6b+, głównie przez koszmarnie wyślizgane drogi. Raz burza z ulewą, raz fiesta, drugi raz fiesta, upał nie do wytrzymania… to wszystko sprawiło, że przez ponad tydzień w Chulilli było całkiem fajnie, ale sporo się nie powspinaliśmy. Za to całkiem dobrze poznaliśmy okolicę, zwiedziliśmy Walencję i cieszyliśmy się fiestą razem z lokalsami.
A jeśli kiedyś przyszło Wam do głowy, żeby wspinać się wśród sadów pomarańczy – wpadajcie do Gandii. Ale nie tak jak my, w maju! Bo jest mega gorąco – wstawaliśmy o 6.00 rano, żeby o 7.00 być na cragu i wspinać się zanim słońce wedrze się na skały, co w praktyce oznaczało jakieś 3 godziny wspinania. Ale i tutaj byliśmy kilka dni, bo znaleźliśmy przyjemne miejsce na nocleg, a i plaża była niedaleko, co jak wiadomo jest super praktyczne, bo na plaży znajduje się prysznic. Drogi są naprawdę ciekawe, skała co prawda też całkiem wyślizgana, ale w granicach tolerancji. Idealna, słoneczna lokalizacja na zimę.
W Gandii zagadali nas lokalsi wspinający się obok, więc przez kilka minut toczyliśmy konwersację – oni na dole, Kasia asekurująca i ja, na ścianie, zmieniając co jakiś czas ręce na chwytach i ewentualnie posuwając się ciut wyżej, ale żeby w miarę aktywnie uczestniczyć w dyskusji. Polecili nam Guadalest, oddalone o kilka godzin miasteczko z dużą koncentracją dróg 6a-6c, co dla nas brzmiało idealnie.
Już rano pięliśmy się serpentynami do Guadalest! Mekki autokarów, spalonych na czerwono nadmorskich urlopowiczów, perełki walencjańskich agencji turystycznych. Miasteczka znanego z tego, że jest znane i że trzeba je odwiedzić. Bo poza masą ludzi, sklepików z pamiątkami i ogromnymi płatnymi parkingami, jakoś szczególnie nie różniło się od innych (i może nawet bardziej urodziwych) hiszpańskich miasteczek. Wspinaczka za to była przednia. Kasia na dzień dobry zrobiła onsight 6b, a później całą resztę (w sumie chyba koło dziesięciu) dróg tego samego –zacienionego! - sektoru. Ja próbowałem dotrzymać jej tempa, ale i tak ostatnie 3 robiła sama. A formacje skalne na niektórych drogach były tak piękne, że nie chciało się od nich odrywać oczu! Niestety w cieniu był tylko jeden sektor, który poleciał pierwszego dnia, więc Guadalest dołożyliśmy do kolekcji idealnych zimowych destynacji i pojechaliśmy dalej. Tak trafiliśmy do Petrer.
Z Petrer historia zaczęła się zupełnie niewinnie, nie zapowiadając niczego niespodziewanego. Gdzieś tam w internecie wygrzebaliśmy darmowy kemping i wspinaczkę w okolicy. Dróg w sumie niewiele – w porównaniu do Chulilli chociażby – ale dla nas w sam raz. Na miejsce zajechaliśmy już po zmroku i już wtedy wiedzieliśmy, że będzie niesamowicie, bo miejsce było w samym centrum parku naturalnego i wiodła do niego mała, zapomniana droga. Kompletna cisza, ciemność, gwiazdy i my sami.
Kolejnego dnia rano chcieliśmy podjechać kilkanaście kilometrów do miasteczka zrobić małe zakupy, by codziennie nie kursować. Okazało się, że jedyna droga łącząca kemping z Petrer była zamknięta. Gdy spytaliśmy napotkanych po drodze ludzi o inną możliwość dojazdu (bo jedyna inna opcja, wynikająca z naszej mapy to kilkadziesiąt kilometrów wokół gór!) pierwsze co zrozumieliśmy, to że w Petrer jest fiesta i koniecznie musimy się na nią udać. A droga? – jest objazd i nie jest taki zły, i pokierowali nas przez wzgórza i szutrowe ścieżki.
No i znów fiesta. Kilka dni defilowania na zmianę grup przebranych to za Chrześcijan, to za Maurów, upamiętniające pokojowe przejmowania zamku widniejącego nad miastem to przez jednych, to przez drugich. Dni spędzaliśmy więc wspinając się po okolicznych skałach - tu z pomocą znów przyszli lokalni wspinacze, którzy rozrysowali nam drogi wspinaczkowe i użyczyli przewodnik. I tak z kilku dróg, zrobiło się kilkadziesiąt. A wieczory na oglądaniu przemarszów w przepięknych strojach z epoki i przy dźwiękach orkiestry, która wybijała im rytm. Nie dało oderwać się od nich oczu i przyjeżdżaliśmy prawie codziennie, by się przekonać, czy kolejnego dnia też będą szli. No i szli :).
Później była Andaluzja, ale o tym następnym razem. A póki co film z okolic Walencji: