Wspinaczka w południowej Hiszpanii
6.9.18 Kasia i Przemo 0 Comments Category :
Przez lata podróży zwykle udawało nam się przewidzieć kiedy przychodzi odpowiedni moment żeby ruszyć dalej. Potrzebna jest mieszanka sztuki, przeczucia i doświadczenia żeby wiedzieć kiedy było wystarczająco, ale też dość długo żeby poznać i poczuć otoczenie. Ale czasem to nie działa. Czasem ekscytacja powoduje, że spieszymy się do kolejnego miejsca, tylko po to żeby odkryć, że warto byłoby zagłębić się jeszcze bardziej w poprzednie miejsce, a czasem zamykamy się gdzieś, bo wydaje nam się że tak powinniśmy, nawet jeśli gdzieś w środku czujemy, że warto byłoby już ruszyć dalej. A czasem, tak jak w Grenadzie, coś nas zmusza by zostać w miejscu.
Mieliśmy już dosyć Costa Blanca i zdecydowaliśmy się pominąć wszystko po drodze, wskoczyć na autostradę i znaleźć się od razu w Andaluzji.
Zatrzymaliśmy się w Bazie żeby zobaczyć niesamowite domy w jaskiniach - myśleliśmy, że zobaczymy je rozrzucone to tu, to tam, ale zupełnie nie spodziewaliśmy się znaleźć całych tak zamieszkałych wsi i miasteczek! Niektóre zrujnowane, niektóre absolutnie niesamowite, ale zdecydowana większość po prostu zamieszkana jak każdy inny, normalny dom. Na noc znaleźliśmy - a to niespodzianka - gorące źródła, a dokładniej mały basenik, tylko dla nas, ukryty w lesie, do którego wskoczyliśmy nago po przebudzeniu na poranną kawę. No, a potem znaleźliśmy się w Grenadzie...
Najpierw zjechaliśmy z autostrady, bo zobaczyliśmy piękną, zieloną drogę wiodącą przez park narodowy. W pewnym momencie, w środku lasu, zobaczyliśmy kemping, więc zatrzymaliśmy się żeby rzucić okiem. Był położony bardzo blisko kilku fajnych miejsc wspinaczkowych, więc stwierdziliśmy że byłaby to świetna baza, ale okazało się, że żeby na nim zostać potrzebne jest pozwolenie. Gdzie można go dostać? W Grenadzie. No to pojechaliśmy do Grenady...
Dotarliśmy do informacji turystycznej, oni odesłali nas do innej, a w tej innej powiedziano nam, że pozwolenie możemy dostać w urzędzie miasta Pinos Genil, miasteczku oddalonym o kilkanaście km od Grenady. Tyle tylko, że był to piątek wieczorem. Więc musieliśmy zaczekać do poniedziałku rano. Spoko, pomyśleliśmy, ciągle podekscytowani wielkim miastem po dłuższym okresie przebywania z dala od cywilizacji. Grenada jednak okazała się najbardziej nieprzyjemnym miastek w jakim byliśmy w Hiszpanii, pełnym jednodniowych autobusowych turystów i nastawionych na ich pieniądze biznesów, które nawet nie próbują udawać bycia miłym. Ale była też Sierra Nevada, rzut kamieniem z miasta, z kilkoma niesamowitymi szlakami, więc przetrwaliśmy weekend.
W poniedziałek rano pojawiliśmy się w Pinos Genil. Po to tylko, żeby dowiedzieć się, że jesteśmy w złym miejscu i musimy udać się do centrum zarządzającego Sierra Nevada, bo to oni zajmują się wydawaniem pozwoleń. Nie było daleko, więc dziesięć minut później już pukaliśmy w tamtejsze drzwi. Jak trudno się domyśleć - usłyszeliśmy, że jesteśmy w złym miejscu! Jako, że kemping na którym chcieliśmy zostać jest daleko stąd (15km) i jest to Sierra de Huétor (wiedzieliśmy o tym) i nie ma nic wspólnego ze Sierra Nevada. Kobieta pracująca za kontuarem była jednak strasznie miła i z determinacją chciała nam pomóc. Już zaczęliśmy nawet wypełniać wnioski gdy ona wykonywała dziesiątki telefonów, aż usłyszeliśmy, że tak, jak najbardziej możemy dostać pozwolenie, ale musimy o nie wystąpić z dziesięciodniowym wyprzedzeniem. Odpowiadając na od razu nasuwające się pytanie - nie, nie mieliśmy specjalnie ochoty na kolejne 10 dni w okolicy Grenady. Nie byliśmy też szczególnie zawiedzeni, gdzieś w środku wiedzieliśmy, że zapewne tak to się właśnie skończy. Wskoczyliśmy więc do samochodu i pojechaliśmy dalej w głąb Andaluzji.
W ten sposób dojechaliśmy od El Chorro. Jako jedna z głównych wspinaczkowych destynacji w Hiszpanii, spodziewalismy się jakiegoś rodzaju życia - kawiarni, sklepu, ludzi może jakichś chociaż na ulicy. Nic z tego! Co prawda sezon wspinaczkowy w El Chorro jest raczej zimą, bo zdecydowana większość sektorów jest w słońcu, ale tak czy siak we wsi znajdował się tylko jeden malutki sklepik z podstawowymi artykułami otwarty przez kilka godzin rano i wieczorem. Zero ludzi i życia na ulicy, szczególnie że był to poniedziałek, kiedy El Caminito del Rey, największa atrakcja turystyczna okolicy jest zamknięta. Zdecydowaliśmy się zatrzymać kilkanaście kilometrów za El Chorro, niedaleko cragu o nazwie Desplomilandia, jako że większość sektorów była przez większość dnia w cieniu, a dróg wspinaczkowych wystarczyłoby na kilka tygodni. Wspinało nam się tam naprawdę fajnie, zrobiliśmy kilka 6b i 6b+, a nawet prawie udało nam się przejść 6c+/7a jako, że przechodziliśmy przewieszoną część bez większego problemu, ale slab z dosłownie gładziutką ścianą bez niczego zupełnie nas zatrzymał. Obok był zalew, w którym pływaliśmy po gorących dniach pełnych wspinaczki oraz zupełna cisza i spokój, którą z determinacją wykorzystaliśmy do porannej kawy i czytania książek. Ale w pewnym momencie poczuliśmy, że zrobiliśmy już większość dróg w naszym zasięgu i że przyszedł moment, żeby ruszyć dalej.
Planowaliśmy pojechać wspinać się w Parku Narodowym Grazalema i jak tylko przekroczyliśmy jego granice przywitani zostaliśmy pięknymi zielonymi, raczej Szkockimi niż Hiszpańskimi widokami i zdecydowanie szkockimi ulewami deszczu. Deszcz i wspinaczka zwykle nie idą w parze, więc raczej szybko zawinęliśmy się na północ w stronę zdecydowanie bardziej suchej Méridy.
Zatrzymaliśmy się w Alange, kilkanaście kilometrów od Méridy, wspinać się na czymś zupełnie nowym - kwarcycie! Ależ dziwna wspinaczka to była. Czuliśmy się jakbyśmy się wspinali w skałach po raz pierwszy, na zupełnie innej skale, z masą sloperów i zupełnie innym stylem wspinaczki. Nieźle się namęczyliśmy, żeby przejść kilka 6a, ale na koniec udało nam się nawet zrobić jedno 6b i trochę nam ulżyło. Dni stawały się bardziej gorące i gorące, a my co raz bardziej przesuwaliśmy się w stronę portugalskiej granicy.
Chcieliśmy zrobić sobie jeszcze jeden postój zanim wpadniemy w głąb Portugalii - znaleźliśmy fajnie zapowiadający się crag już po portugalskiej stronie, w parku naturalnym Sierra de São Mamede, który nazywał się Caleiras de Cima. Z parkingiem dosłownie pod cragiem, ale z dala od drogi, pełen roślinności, ze świetnymi drogami, niesamowitymi tufami i formacjami skalnymi. Był to nasz chyba ulubiony crag ze wszystkich, jakie odwiedziliśmy, ale wyceny dróg były raczej z tych twardych i spróbowaliśmy tutaj najtrudniejsze 6b+ na jakim kiedykolwiek położyliśmy palce! Spędziliśmy tu kilka naprawdę fajnych wspinaczkowych dni, a popołudnia, gdy na skały zaczynało nachodzić słońce spędzaliśmy chłodząc się nad rzeką... lato!
Ostatnio za każdym razem wrzucaliśmy pod postem link do filmu, ale nie damy już rady edytować filmów i podróżować, bo nie starcza na to wszystko czasu! Więc na następne wideo będziemy musieli poczekać, ale w zamian wrzucamy film z onsightem super fajnej drogi 6b z Caleiras de Cima. Miłego oglądania :)!